Formuła Bliskiego Wschodu
Myśl o zwiększeniu liczby wyścigów do dwudziestu w sezonie wydaje się nierealna dla zespołów F1
12.02.0717:57
5504wyświetlenia
Bernie Ecclestone ogłosił na początku lutego podpisanie siedmioletniej umowy z Abu Zabi (stolica Zjednoczonych Emiratów Arabskich) na organizowanie wyścigów Formuły 1. Jednocześnie podpisano umowę z Bahrajnem do roku 2013. Duża część fanów obawia się, że spowoduje to zmniejszenie ilości europejskich wyścigów w Mistrzostwach Świata.
Myśl o zwiększeniu liczby wyścigów do dwudziestu w sezonie wydaje się nierealna dla zespołów Formuły 1. Każde zmiany w kalendarzu muszą być negocjowane z zespołami, a decyzja podejmowana jest jednogłośnie. W 2005 roku odbyło się aż 19 wyścigów, przy czym decyzja o tak dużej ich liczbie została podjęta po bardzo ciężkich negocjacjach i wynagrodzona zespołom w formie pieniężnej.
Wiele lat temu odbywało się od około 20 do ponad 35 wyścigów w sezonie, przy czym tylko kilka z nich liczyło się do klasyfikacji mistrzostw świata. Nie wszyscy zawodnicy pojawiali się na wszystkich imprezach, jednak część zespołów wystawiała wtedy więcej samochodów, część kierowców "prywatnie" załatwiała sobie niekoniecznie nowy bolid i startowała nim do rywalizacji. Oczywiście, pomijając możliwości rozwoju samochodu czy umiejętności kierowcy, dochodziła szansa wygrania nierzadko dużych pieniędzy oraz możliwość pokazania sponsorów kibicom i fanom (szczególnie w latach 70. i wczesnych 80.). Część z tych wyścigów była pokazywana także w telewizji.
W tej chwili, jak mówił Bernie Ecclestone, pięć krajów czeka na decyzję w sprawie organizacji Grand Prix. Do walki o miejsca przystąpiły Grecja, Indie czy Singapur, gdzie chciano by zorganizować pierwszy w historii wyścig przy sztucznym oświetleniu. Dodatkowo wśród zainteresowanych od dawna wymienia się Meksyk, Koreę czy Walencję, która chciałaby przeprowadzić wyścig uliczny. Także tory takie jak Suzuka czy Imola chciałyby powrócić do kalendarza.
Oczywiście wszystkie te oferty są bardzo interesujące, jednak powstaje pewien problem. Dołączenie kolejnego wyścigu z - jakby nie patrzeć - orientalnego dla nas kraju, spowoduje usunięcie z kalendarza już obecnych wyścigów. Już w tej chwili odpadły Imola, na której ma tam miejsce gruntowna przebudowa, by sprostać rosnącym wymaganiom; Hockenheim, które najpierw zostało drastycznie przebudowane, a teraz dzieli miejsce w kalendarzu z Nurburgringiem oraz Suzuka, która ustąpiła miejsca wyścigowi na torze Fuji. Niepewne miejsce mają niestety wyścigi na torach Spa (Belgia), Magny-Cours (Francja), Silverstone (Wielka Brytania), a nawet Monzy (Włochy), choć akurat mało prawdopodobne jest by ktoś pozbawił Włochy Grand Prix.
Czy nie można by skorzystać z doświadczeń samej Formuły 1 i przykładem lat sześćdziesiątych stworzyć coś na wzór Serii Tasmana? W tamtych czasach sezon w Europie zaczynał się podobnie jak teraz, z końcem marca, jednak już z początkiem stycznia część zespołów i większość kierowców leciała do Australii, by uczestniczyć w "mini mistrzostwach świata" - serii 6-8 wyścigów odbywających się w ciągu około dwóch miesięcy na kilku torach w Australii i Oceanii. Przeprowadzana była osobna klasyfikacja, a regulamin był podobny do tego obowiązującego w mistrzostwach świata (dopuszczalne były większe silniki). Udział był jak najbardziej dobrowolny, kierowcy różnej klasy - od mistrzów świata po lokalnych bohaterów, którzy nierzadko dzięki udziałowi w Tasman Series byli w stanie pokazać się szefom zespołów z Europy. Samochody również były stosunkowo dowolne. Poza aktualnymi pojazdami widywanymi na torach mistrzostw świata, można było zobaczyć konstrukcje sprzed kilku ładnych lat.
Ostatni wyścig Formuły 1 nie zaliczany do mistrzostw świata odbył się w 1983 roku - był to Wyścig Mistrzów (Race of Champions) na torze Brands Hatch. Teraz, gdy następuje znaczący wzrost zainteresowania organizacją wyścigów Formuły 1 na bliskim i dalekim wschodzie, można by niejako wrócić do korzeni. Zjednoczone Emiraty Arabskie, Malezja, Indie czy Singapur zapewne byłyby zainteresowane osobną serią wyścigów Formuły 1 odbywającą się na początku roku. Duże nagrody ufundowane przez bogate kraje zachęciłyby zespoły do startów w pucharze, jednocześnie dając szansę na dodatkowe testy przedsezonowe i wystawienie innych kierowców, jak choćby testerów zespołu czy reprezentantów gospodarzy. Stosunkowo liberalny regulamin, dopuszczający samochody z ostatnich kilku lat czy 3 litrowe, ograniczone silniki na pewno zachęciłby kierowców do udziału w tym przedsięwzięciu. Być może zaoponowałyby zespoły McLaren czy BMW, ale przecież udział w serii byłby dobrowolny. Sukces takiej serii jest praktycznie rzecz biorąc pewny, jeśli nie w pierwszym, to na pewno w drugim roku istnienia. Choćby dlatego, że jest to martwy sezon, a w istniejącej już A1GP trudno upatrywać mocnego konkurenta.
Dodatkowo ochroniłoby to interesy samego Bernie Ecclestone, gdyż można by spowodować pewną rotację wyścigów. Kto z nas pamięta, że Grand Prix Meksyku najpierw odbywało się jako wyścig nie zaliczany do mistrzostw świata, który dopiero potem oficjalnie dołączył do cyrku F1? Spowodowałoby to zwiększenie liczby wyścigów z 17 do około 25, rozciągnięcie sezonu, popularyzację F1 na świecie, większe wpływy z reklamy (poza Europą nie ma przecież zakazu reklamy tytoniu czy alkoholu). Abu Zabi, Bahrajn, Malezja, Chiny, Indie, Singapur, Japonia, Korea... Czyż to nie przykład wspaniałego kalendarza? Tylko dlaczego Bernie Ecclestone ciągle nie zauważa korzyści płynących ze stworzenia takiej serii? A może nie tak powinno brzmieć to pytanie...
W tej chwili mam pięć krajów, czekających na decyzję czy można organizować u nich Grand Prix.- mówił Ecclestone.
Chcielibyśmy dwudziestu wyścigów w sezonie.
Myśl o zwiększeniu liczby wyścigów do dwudziestu w sezonie wydaje się nierealna dla zespołów Formuły 1. Każde zmiany w kalendarzu muszą być negocjowane z zespołami, a decyzja podejmowana jest jednogłośnie. W 2005 roku odbyło się aż 19 wyścigów, przy czym decyzja o tak dużej ich liczbie została podjęta po bardzo ciężkich negocjacjach i wynagrodzona zespołom w formie pieniężnej.
Wiele lat temu odbywało się od około 20 do ponad 35 wyścigów w sezonie, przy czym tylko kilka z nich liczyło się do klasyfikacji mistrzostw świata. Nie wszyscy zawodnicy pojawiali się na wszystkich imprezach, jednak część zespołów wystawiała wtedy więcej samochodów, część kierowców "prywatnie" załatwiała sobie niekoniecznie nowy bolid i startowała nim do rywalizacji. Oczywiście, pomijając możliwości rozwoju samochodu czy umiejętności kierowcy, dochodziła szansa wygrania nierzadko dużych pieniędzy oraz możliwość pokazania sponsorów kibicom i fanom (szczególnie w latach 70. i wczesnych 80.). Część z tych wyścigów była pokazywana także w telewizji.
W tej chwili, jak mówił Bernie Ecclestone, pięć krajów czeka na decyzję w sprawie organizacji Grand Prix. Do walki o miejsca przystąpiły Grecja, Indie czy Singapur, gdzie chciano by zorganizować pierwszy w historii wyścig przy sztucznym oświetleniu. Dodatkowo wśród zainteresowanych od dawna wymienia się Meksyk, Koreę czy Walencję, która chciałaby przeprowadzić wyścig uliczny. Także tory takie jak Suzuka czy Imola chciałyby powrócić do kalendarza.
Oczywiście wszystkie te oferty są bardzo interesujące, jednak powstaje pewien problem. Dołączenie kolejnego wyścigu z - jakby nie patrzeć - orientalnego dla nas kraju, spowoduje usunięcie z kalendarza już obecnych wyścigów. Już w tej chwili odpadły Imola, na której ma tam miejsce gruntowna przebudowa, by sprostać rosnącym wymaganiom; Hockenheim, które najpierw zostało drastycznie przebudowane, a teraz dzieli miejsce w kalendarzu z Nurburgringiem oraz Suzuka, która ustąpiła miejsca wyścigowi na torze Fuji. Niepewne miejsce mają niestety wyścigi na torach Spa (Belgia), Magny-Cours (Francja), Silverstone (Wielka Brytania), a nawet Monzy (Włochy), choć akurat mało prawdopodobne jest by ktoś pozbawił Włochy Grand Prix.
Czy nie można by skorzystać z doświadczeń samej Formuły 1 i przykładem lat sześćdziesiątych stworzyć coś na wzór Serii Tasmana? W tamtych czasach sezon w Europie zaczynał się podobnie jak teraz, z końcem marca, jednak już z początkiem stycznia część zespołów i większość kierowców leciała do Australii, by uczestniczyć w "mini mistrzostwach świata" - serii 6-8 wyścigów odbywających się w ciągu około dwóch miesięcy na kilku torach w Australii i Oceanii. Przeprowadzana była osobna klasyfikacja, a regulamin był podobny do tego obowiązującego w mistrzostwach świata (dopuszczalne były większe silniki). Udział był jak najbardziej dobrowolny, kierowcy różnej klasy - od mistrzów świata po lokalnych bohaterów, którzy nierzadko dzięki udziałowi w Tasman Series byli w stanie pokazać się szefom zespołów z Europy. Samochody również były stosunkowo dowolne. Poza aktualnymi pojazdami widywanymi na torach mistrzostw świata, można było zobaczyć konstrukcje sprzed kilku ładnych lat.
Ostatni wyścig Formuły 1 nie zaliczany do mistrzostw świata odbył się w 1983 roku - był to Wyścig Mistrzów (Race of Champions) na torze Brands Hatch. Teraz, gdy następuje znaczący wzrost zainteresowania organizacją wyścigów Formuły 1 na bliskim i dalekim wschodzie, można by niejako wrócić do korzeni. Zjednoczone Emiraty Arabskie, Malezja, Indie czy Singapur zapewne byłyby zainteresowane osobną serią wyścigów Formuły 1 odbywającą się na początku roku. Duże nagrody ufundowane przez bogate kraje zachęciłyby zespoły do startów w pucharze, jednocześnie dając szansę na dodatkowe testy przedsezonowe i wystawienie innych kierowców, jak choćby testerów zespołu czy reprezentantów gospodarzy. Stosunkowo liberalny regulamin, dopuszczający samochody z ostatnich kilku lat czy 3 litrowe, ograniczone silniki na pewno zachęciłby kierowców do udziału w tym przedsięwzięciu. Być może zaoponowałyby zespoły McLaren czy BMW, ale przecież udział w serii byłby dobrowolny. Sukces takiej serii jest praktycznie rzecz biorąc pewny, jeśli nie w pierwszym, to na pewno w drugim roku istnienia. Choćby dlatego, że jest to martwy sezon, a w istniejącej już A1GP trudno upatrywać mocnego konkurenta.
Dodatkowo ochroniłoby to interesy samego Bernie Ecclestone, gdyż można by spowodować pewną rotację wyścigów. Kto z nas pamięta, że Grand Prix Meksyku najpierw odbywało się jako wyścig nie zaliczany do mistrzostw świata, który dopiero potem oficjalnie dołączył do cyrku F1? Spowodowałoby to zwiększenie liczby wyścigów z 17 do około 25, rozciągnięcie sezonu, popularyzację F1 na świecie, większe wpływy z reklamy (poza Europą nie ma przecież zakazu reklamy tytoniu czy alkoholu). Abu Zabi, Bahrajn, Malezja, Chiny, Indie, Singapur, Japonia, Korea... Czyż to nie przykład wspaniałego kalendarza? Tylko dlaczego Bernie Ecclestone ciągle nie zauważa korzyści płynących ze stworzenia takiej serii? A może nie tak powinno brzmieć to pytanie...
KOMENTARZE