GP Francji 2006 - relacja z pobytu na torze Magny-Cours
Czytelnik serwisu "Wyprzedź mnie!" opowiada o swoich wrażeniach z pobytu na wyścigu we Francji
26.07.0614:46
5540wyświetlenia
Nazywam się Olivier Schneider i chciałbym podzielić się z wszystkimi czytelnikami serwisu "Wyprzedź mnie!" moimi wrażeniami z pobytu na tegorocznej Grand Prix Francji, która odbyła się w połowie lipca na torze Magny-Cours.
No więc ruszamy - ja i moja żona Ania - jest środa wieczór. Czemu środa, skoro wszystko zaczyna się dopiero w piątek? Dobre pytanie, przecież mamy tylko kilka godzin drogi (jakieś 7-8). Otóż chodzi o możliwość zwiedzenia pit-lane.
Zwykle pit-lane jest zarezerwowane dla widzów którzy wykupią specjalny pitpass za ponad 300 Euro... Ale dla osób mających trzydniowe bilety na trybuny z ponumerowanymi miejscami istnieje możliwość zwiedzenia w czwartek.
Czwartek, 13 lipca
Niezapomniane chwile. Najpierw można było jedynie podejść do garaży, odgrodzonych specjalną linką. Byliśmy ładne pięć metrów od murów boksów. Ale każdy team inaczej zarządzał swoją przestrzenią przed garażem. Niektórzy "wystawili" kilka rzeczy dla publiczności (np. przednie skrzydła Renault i McLarena), a inni wszystko mieli głęboko pochowane, jak Honda czy Ferrari.
No i tu się zaczęło robić ciekawie, bo teamy wystawiły po jednym bolidzie dla publiczności (poza Ferrari, którego przed sobotą nie dało się zobaczyć). Można było dotknąć i obejrzeć bolidy ze wszystkich możliwych stron. Wypstrykałem całą kartę pamięci, próbowałem zrobić ładne zdjęcie kierownicy Renault i "niby-czułek" BMW.
Pan prowadzący dużo opowiadał (myląc w wywiadzie Kliena ze Speedem) i nagle... Zaczął wywiad z Robertem! Rzuciliśmy się z żoną w kierunku boksu BMW Sauber. Krzyczeliśmy po polsku i Robert nam zamachał. Udało mi się zrobić zdjęcie komórką... Co za wrażenia. Ale to nie koniec na dziś. Próba wzięcia prysznica także okazała się niezapomniana, tak zimna była ta woda!
Potem rozbicie namiotu. Otóż wysłano nas koło camping-carów i byli tu głównie cudzoziemcy: Niemcy, Szwajcarzy, Belgowie. Aha, no i wszyscy kibicowali Ferrari, a jak widzieli Francuzów czy kibiców Renault, to krzyczeli 'Italia, Italia' (aluzja do finału MŚ w piłce nożnej). Myślę sobie - czyżby jak w czytanej przeze mnie relacji z Silverstone jacyś "kibole"?
Noc była ciężka. Nie dość że gorąco, to jeszcze dużo hałasu przez tych "kiboli"...
Piątek, 14 lipca (rano)
Wreszcie usłyszymy jakieś silniki. Poza głównymi biletami, udało mi się dostać bilet "Odkryj F1", dający wstęp na wszystkie trybuny w piątek i na koncert połowy legendarnego zespołu Pink Floyd wieczorem - Roger Waters z Nickiem Masonem mieli wykonać na żywo "The Dark Side of the Moon".
Na początek udaliśmy się na trybunę C, czyli naprzeciwko boksów. Fajny był widok na ostatnią szykanę. No i jest godzina 8:50 - zaraz zaczynają się treningi GP2. No ale... co będzie z boksami? Zawsze się zastanawiałem, jak to jest zorganizowane.
Otóż teamy F1 zwalniają powierzchnie bezpośrednio przed garażami i wjeżdżają tam małe 'pociągi', czyli traktorki ciągnące boksy GP2 na kółkach. Pstrykam zdjęcia.
No i początek - co za dźwięk. Super. Korki do uszu to nie żaden mit. Bez tego z tak bliska jak na trybunie C nie idzie wytrzymać.
Jako że piątek szybko minie, zaliczamy kolejne trybuny: B, G, H... Przy okazji po raz pierwszy w życiu widzimy sklepy z tak bogatą ofertą produktów związanych z F1 (głównie Renault/Ferrari).
O dziwo ceny są konkurencyjne. Za to piwo (oczywiście Fosters) kosztuje 7/9 Euro - połowę najtańszej czapki Ferrari.
No i teraz czas na poważne sprawy. Po treningu Mini, pierwszy trening F1. Idziemy na naszą główną trybunę: L przy nawrocie Adelaide. Podobno widać stamtąd 70% toru. Ciekawe.
Idziemy. Fajnie, widać i Adelaide i Chateau d'eau, dwa wolne nawroty. Przez resztę tych 70% widać kawałek bolidu, ale nie cały. Zresztą to bardziej 50 niż 70% toru... Jakaś ściema ;)
Obiadek jemy przy namiocie.
Piątek, 14 lipca (po południu)
Drugi trening F1 i kwalifikacje GP2 obejrzeliśmy też z trybuny L, ale z ciekawości poszliśmy na samą górę. I zrozumieliśmy, czemu ta trybuna jest znana. Rzeczywiście z samej góry widać tor jak na dłoni. Cały poza ostatnią szykaną, linią start-meta, pierwszym zakrętem i nawrotem Lycee.
Mieliśmy lornetki i każde auto mogliśmy śledzić od Estoril do wyjazdu z Chateau d'Eau (z drobną przerwa na poziomie nawrotu Lycee). Super. Aha, no a atmosfera na tej trybunie lepsza niż w obozie, bo to droższa trybuna i chyba "kiboli" nie stać na nią.
Potem ponowna konfrontacja z prysznicami. I tu się okazało, że nie mamy baterii do aparatu ani ładowarki na 12V. Więc poszliśmy pieszo na stację benzynową, bo baliśmy się korków. Straszny błąd. Po pierwsze żadnych korków, na drodze pustawo (a nawet dużo pieszych), a po drugie przygoda z kibicami Ferrari.
Otóż żona ma śliczny tatuaż konia Ferrari, na sercu z lewej strony, ale ubrana była w czapeczkę Renault. No i przechodziliśmy obok grupki zagranicznych kibiców Ferrari, chyba Holendrów, a może Niemców. No i oni na widok mojej żony powiedzieli coś w stylu, że trzeba wybrać komu się kibicuje i... oblali nas od stop do głów zimną wodą.
Byliśmy wściekli, bo byliśmy daleko i od namiotu i od stacji. Na szczęście trzymałem w ręku butelkę tonicu, który był tak ciepły, że się nie nadawał już do picia i oblałem Holendrów... przynajmniej się kleili ;)
Okazało się to złą wróżbą, bo ledwo doszliśmy do stacji i zakupiliśmy baterie, zaczęła się burza. Byliśmy wiec naprawdę cali mokrzy. Przez to zamiast iść na koncert Rogera Watersa (a właściwie to na osoby występujące przed nim jako support), musieliśmy pójść do namiotu przebrać się.
Dopiero wtedy poszliśmy na koncert. Nie znaliśmy dobrze Pink Floydów. "We don't need your education" na żywo w wersji 10-minutowej robiło wrażenie. Kilka instrumentów z koncertu poszło zresztą na cele dobroczynne, ale o tym później.
No więc wracamy z koncertu o pierwszej w nocy, a tu szok. Na obozowisku wrzawa jak w dzień. Do lodowatych pryszniców 50-metrowe kolejki. Siedzimy w samochodzie, żeby skorzystać z klimy i poczytać gazetę. O w pół do drugiej dalej hałas. Trudno, próbujemy się kłaść.
Straszna, nieprzespana noc.
Sobota, 15 lipca
Rano się pakujemy i jedziemy do Nevers na kemping zarezerwowany przez osobę, która mi sprzedała bilet. Wcześniej nie skorzystałem, bo bałem się dojazdu, no i on zapłacił tylko zaliczkę. Kemping dużo fajniejszy z widokiem na Loarę i zabytkowe miasto Nevers.
Po gorącym (!!) prysznicu zdążyliśmy na końcówkę trzeciego treningu. Potem Porsche Super Cup, strasznie fajny dźwięk mają. Taki melodyjny i mniej ogłuszający. Cały czas siedzieliśmy na samej górze trybuny L bojąc się, że ktoś się pokaże i powie, iż to jego miejsce. Ale jakoś do kwalifikacji nikt się nie zjawił i mogliśmy je obejrzeć z tego miejsca.
Fajnie było, prawie jak wyścig, Alonso i Schumi ścigali się i wyprzedzali, właśnie na Adelajdzie, koło nas. A reakcje na te wyprzedzenia były strasznie intensywne wśród publiczności, wszyscy wstawali i trąbili. Kibice Ferrari nawet puścili święcę dymną (nie w naszej trybunie) i ochrona musiała ich wyprosić.
Potem obejrzeliśmy pierwszy wyścig GP2 i byłem podwójnie zadowolony: po pierwsze Premat, którego lubię od czasów wygranego przez Francję A1GP, pokazał co potrafi awansując z siódmego miejsca na drugie, a po drugie Hamilton, którego tak poza tym bardzo lubię, chyba za bardzo uwierzył w siebie i skończył bardzo nisko.
Poza samym rezultatem, wyścig był widowiskowy, a samochody dla mnie bardziej rozpoznawalne od F1, bo... łatwo było na tylnym spojlerze przeczytać numerek auta (nawet golem okiem) i nie trzeba było szukać koloru kasku by odróżnić Hamiltona (nr 2) od Premata (nr 1), itp. Szkoda tylko, że zmiany biegów brzmią w GP2 jak strzały z broni palnej.
Na wyścig historycznych formułek (które już raz oglądaliśmy) nie mieliśmy siły, więc wróciliśmy żeby troszkę pozwiedzać Nevers i zrobic zakupy. No tak, bo wbrew naszym obawom to normalne miasto i nie ma długich kolejek, dlatego że są turyści. To mit. A na dodatek w hipermarkecie było stoisko... z artykułami F1! I to najtańszymi jakie w życiu widziałem.
Następna noc była pierwszą spokojną.
Niedziela, 16 lipca (przed Grand Prix)
Potem budzik o szóstej, ruszamy umyci, posileni i uzbrojeni w kanapki koło ósmej. Boimy się korków a tu... nic! Zdarzyliśmy luźno na wyścig Mini. Od tego momentu do czternastej siedzieliśmy non stop na górze, mieliśmy wodę i jedzenie, a na torze cały czas coś się działo.
W drugim wyścigu GP2 Premat dał popis, bo po kontakcie z Piquetem tuż po starcie był 19., a skończył trzeci. W wyścigu bez pit-stopów, a to oznacza, że wyprzedził ich prawie wszystkich w bezpośredniej walce, w tym Hamiltona!
Potem mój szacunek do niego się nieco zmniejszył, bo powiedział przez mikrofon, że na pewno by wygrał gdyby nie Piquet. Stwierdził nawet o sobie, że już w pełni zasługuje na starty w F1, że jest nowym geniuszem (porównał się nawet z Zidanem). Nie lubię takiej pychy, ale pewnie tak mu kazali (doradzili?) powiedzieć.
Po GP2 parada starych formułek. Miło obejrzeć. Było Renault z 1906 roku, które jako pierwsze wygrało wyścig o nazwie Grand Prix. Następnie wyścig Porsche. Fajnie, bo jak już wspominałem, można spokojnie wyjąć korki z uszu, a dźwięk jest miły. Poza tym oni jeżdżą bardzo blisko siebie i tor sprawia wrażenie naprawdę szerszego. Za to ciężko odróżnić auta. Nikt nie jest doskonały.
Gdy spożywaliśmy już nasze kanapki, Schumi i Massa przewieźli charytatywnie 2 osoby seryjnymi Ferrari (srebrnym kabrio i czerwonym normalnym). Chodziło o instytut walki z chorobami mózgu i szpiku kostnego. Każdy kto dał datek na tę fundację, wziął udział w losowaniu przejażdżki. Poza tym na cel ten wylicytowano rożne instrumenty z koncertu Pink Floydów. Szczęśliwcy przejechali okrążenie zakończone 'paleniem gumy' na linii start-meta.
Potem parada kierowców. Jedyny moment, kiedy nasza trybuna nie była dobra: widzieliśmy kierowców przez cały czas, ale nigdy z bliska. Potem oczekiwanie na start. Żeby nam się nie nudziło, cały czas coś się działo: przeleciały samoloty zostawiając niebiesko-biało-czerwone ślady (flaga Francji).
Potem widzieliśmy wojskowych spadochroniarzy, jak celowali w punkty ładowania przy torze. Następnie formułki dokonały testowych przejazdów i czuliśmy, ze wyścig już blisko. I tu zawód. O 13:50 (!!) zjawił się facet, który miał nasze miejsca. Wydał 1000 Euro i przejechał kilkaset kilometrów, żeby obejrzeć sam wyścig...
Niedziela, 16 lipca (Grand Prix)
Trudno, usiedliśmy na schodach, żeby mieć porównywalny widok. Okrążenie rozgrzewające. Publiczność już nie potrzebuje rozgrzewki - jest naprawdę gorąca... Wreszcie start. Obserwujemy przez telebim. I już ich widzimy. Na Adelajdzie Alonso atakował Massę, a Trulli próbował skorzystać z przysłowia "gdzie dwóch się bije...".
Byliśmy w szoku. Na torze ogląda się 100 razy lepiej niż w telewizji. Sam decydujesz, gdzie się patrzysz, i dokładnie wiesz, jaka jest kolejność. Nigdy nie mamy w polu widzenia mniej niż 10 samochodów. Widzimy dokładnie jak tworzą się drobne korki, jak De La Rosa jedzie za Webberem.
Trochę się balem, czy żona będzie nadarzać za tym co dzieje się na torze. A tu Ania się mnie pyta: słuchaj, a kto to jest na dwunastej pozycji, Button czy Barrichello? To był Rubens. Nie miałem o co się bać. Ania śledziła wyścig nawet lepiej niż ja.
Trochę się namieszało po pit-stopach i po tym jak najszybsi zaczęli dublować wolniejszych. Poza tym zaczęły nas boleć tyłki od siedzenia na schodach (gorących na domiar złego). Ale dalej było fajnie.
Mając stały punkt obserwacji można było mieć swoje zdanie o obranej przez kierowcę trajektorii i o jego prędkości, a nie to co w TV, gdzie kamera podąża za bolidem. Co prawda widać go wtedy dokładniej, bo z bliska, ale nie widać tak naprawdę jego ruchu.
Uff, Alonso jednak skończy drugi. Już się baliśmy...
Powrót
Teraz trzeba się jakoś wydostać z toru. Część kibiców schodziła z trybun kilka okrążeń przed końcem. Organizatorzy poinformowali, że puszczą na telebimach końcówkę etapu Tour de Fance, żeby ci co chcą mogli obejrzeć i tym samym uniknąć korków.
My wyszliśmy tuż po przejechaniu przez Schumiego linii mety. Auto było spakowane i blisko wyjazdu. Bez jakichkolwiek korków dojechaliśmy do autostrady (no bo nie jechaliśmy w kierunku Paryża). Potem na stacji benzynowej koło godziny 20:00 jeden facet się dziwił, czy ja byłem na torze do końca wyścigu czy nie, bo nie mógł uwierzyć, że już jesteśmy tam gdzie jesteśmy.
W domu byliśmy po północy. Co za wspaniały weekend. Szkoda tylko, że na świecie nawet takie firmy jak Ferrari nie maja samych kibiców, tylko kibiców i "kiboli"... Aha, no i jakby ktoś naprawdę myślał, że wyścigu nie opłaca się oglądać na żywo - oglądając powtórkę na Eurosporcie byliśmy w szoku, bo byliśmy cały czas "zgubieni": widzieliśmy ujecie, ale nie byliśmy w stanie powiedzieć jaka to część toru. No i ten dźwięk jest taki nieprawdziwy...
» Galeria GP Francji 2006 (Formuła 1, 152 zdjęcia)
» Galeria Magny-Cours 2006 (GP2, Porsche Super Cup, Mini Challenge, historyczne bolidy, 110 zdjęć)
KOMENTARZE